Złość i miłość to uczucia, które często przeplatają się ze sobą, gdy myślimy o Unii Europejskiej. To bowiem, co udało się osiągnąć na Starym Kontynencie w ostatnich dekadach, to bezprecedensowy przykład międzynarodowej współpracy, zrozumienia i tolerancji. Wspólnota to najsilniejszy fundament pokoju i rozwoju w Europie. Niekiedy jednak na przykład biurokratyczna mania Brukseli, czy jej powolność działania, albo uległość wobec ultra ekologicznych żądań przyprawiają człowieka o palpitacje serca. Kochać więc tę Unię, czy nie kochać?… Oto jest pytanie!
W Unii często można odnieść wrażenie, że wielu europejskich polityków i biurokratów z uporem wartym lepszej sprawy proponuje ciągle nowe przepisy, procedury i procedurki, głęboko wierząc, że to właśnie dzięki rozdętemu do granic możliwości systemowi zakazów i nakazów możliwe jest rozwiązanie każdego problemu. Weźmy choćby przykład forsowanego kilka miesięcy temu przez lewicowych i zielonych eurodeputowanych obowiązku wskazywania na etykietach kraju pochodzenia mięsa zawartego w przetworzonej żywności. No, na nic się zdały tłumaczenia, że to nie jest sposób na wyeliminowanie z rynku nieuczciwych producentów, że to nie powstrzyma przed dodaniem na przykład koniny do lasagni, mimo że na opakowaniu jest informacja tylko co do wołowiny. Jedynym natomiast i pewnym efektem będzie nałożenie na dziesiątki tysięcy obowiązków, ze względu na nieuczciwość jedynie jednostek. Za wszyto to i tak zapłacą konsumenci w podwyższonych cenach towarów. Nic nie docierało. A to tylko jeden z wielu przykładów sromotnej klęski zdrowego rozsądku pokonanego przez bezgraniczny kult kosztownych przepisów i regulacji.
Z drugiej jednak strony, nikt nie może zaprzeczyć, że wspólny rynek, obejmujący 28 państw członkowskich Unii Europejskiej, rzeczywiście istnieje i każdego dnia przynosi realne korzyści ponad 500 milionom europejskich konsumentów. Wyobraźmy sobie, jaką biurokratyczną udręką byłby na przykład wyjazd za granicę na studia, do pracy, czy nawet na wakacje bez tego, co dała nam Unia w postaci swobodnego przemieszczania się w ramach niemal całego Starego Kontynentu. Paszporty, wizy, pozwolenia, dodatkowe ubezpieczenia… Nie zapominajmy też o opłatach za roaming – aż ciarki mnie przechodzą po plecach na samą myśl o rachunkach, które byśmy dostawiali, gdyby Bruksela nie zajęła się kwestią astronomicznych opłat za połączenia międzynarodowe i przesył danych Internetem!
Budowanie wspólnej przestrzeni gospodarczej, jaką ma być Unia, jest żmudnym, długotrwałym i mało spektakularnym procesem wypracowywania kompromisów akceptowalnych dla wszystkich stron. Niestety, na wspólnym rynku, nadal obecne są niezwykle silne tendencje poszczególnych państw do ochrony własnych interesów, co pokazuje m.in. kontrowersyjna niemiecka ustawa o płacy minimalnej, przy pomocy której rząd w Berlinie próbuje walczyć m.in. z konkurencją ze strony polskich przewoźników drogowych. Miejmy, nadzieję, że Unia przejdzie pomyślnie ten trudny test wytrzymałości wspólnego rynku i skuteczności istniejących mechanizmów rozwiązywania sporów między sprzecznymi interesami poszczególnych krajów.
We Wspólnocie konflikty dotyczą zresztą nie tylko sporów między stolicami, ale też grupami politycznymi. W Parlamencie Europejskim do szewskiej pasji doprowadza nie raz ślepa wiara bardziej radykalnej części lewicy i zielonych w to, że już teraz, dzisiaj, natychmiast całą energię potrzebną Europie można produkować tylko i wyłącznie ze słońca, wiatru i wody! Na co nam węgiel? Po co ropa i gaz? A już gaz pozyskiwany łupków to zło w czystej postaci! Na tym jednak nie koniec. W prawdziwe osłupienie wprawia zakrawająca o kult i zielone bałwochwalstwo konieczność drastycznej redukcji emisji CO2 do atmosfery. Oczywiście nikt nie przeczy temu, że o środowisko naturalne trzeba dbać. Ale nie można do tego podchodzić w tak dogmatyczny sposób, jak czyni to obecnie Unia Europejska. Możemy myśleć, że jesteśmy w stanie produkować energię jedynie z odnawialnych źródeł, emitując śladowe ilości zanieczyszczeń do atmosfery. Ale to złudzenie, bowiem sam wysiłek Europy z pewnością nie wystarczy, jeśli nie przyłączą się do tego inni giganci gospodarczy świata. Ewolucja więc, a nie rewolucja i to ewolucja światowa, a nie europejska, jest jedynym sensownym rozwiązaniem.
Na szczęście jednak w Brukseli są też tacy, którzy twardo stąpają po ziemi i nie pozwalają na to, żeby ekofanatyzm zawładnął umysłami wszystkich. Unię Energetyczną, o której rozmowy zainicjował obecny przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk, jest odpowiedzią na sytuację geopolityczną w Europie i zakłada nie tylko pogłębienie współpracy w dziedzinie energetycznej, ale także skoordynowanych negocjacji cen importowanych surowców, co mogłoby wzmocnić pozycję poszczególnych państw szczególnie w negocjacjach z Rosją. To właśnie dzięki takim przedsięwzięciom, moja wiara w sens Zjednoczonej Europy broni się przed gorzkim rozczarowaniem, jakie niosą ze sobą biurokratomania i ekofanatyzm.
Zacieśnianie współpracy w dziedzinie energii nie będzie jednak ani łatwe, ani szybkie. Unia Europejska potrzebuje czasu, żeby wypracować wspólne stanowisko i jeszcze więcej wysiłku, żeby je utrzymać, co pokazały na przykład tygodnie niepewności, co do szans na utrzymanie unijnych sankcji wobec Rosji. Zawsze można dywagować, czy Bruksela mogła zrobić coś więcej, szybciej, bardziej zdecydowanie… Najważniejsze jest jednak to, że Ukraina nie została pozostawiona sama, mogła i może liczyć na wymierne wsparcie polityczne i finansowe Unii.
Zresztą solidarność to z pewnością jeden z najważniejszych atrybutów integracji na Starym Kontynencie. Przez ostatnie miesiące byliśmy obserwatorami greckiego dramatu w wielu aktach, ale chyba nikt nie zaprzeczy temu, że sytuacja Grecji byłaby znacznie gorsza, gdyby została pozostawiona sama sobie i nie mogła liczyć na asekurację ze strony Brukseli, która musiała wykazać się świętą cierpliwością wobec kolejnych wolt greckiego premiera Alexisa Tsiprasa. Przez Europę przetoczyła się wielka dyskusja na temat scenariuszy dla Grecji – w każdym z nich Unia miała do odegrania kluczową rolę.
Unia to też ogromne wspólne pieniądze wszystkich przeznaczane każdego roku dla nielicznych, dla biedniejszych na ich rozwój i podgonienie tych bogatszych. Polska jest modelowym przykładem tego, w jaki sposób można zmodernizować kraj dzięki właśnie tym funduszom z korzyścią dla swojego kraju i obywateli. Niech świadczy o tym choćby fakt, że w nawet najmniejszych miejscowościach można znaleźć charakterystyczne białe tablice z flagą Wspólnoty i krótkim opisem projektu, który został sfinansowany dzięki temu, co otrzymaliśmy z Brukseli oraz naszym własnym wkładom.
Kochać więc tę Unię, czy nie kochać?.. Odpowiedź wydaje się prosta – KOCHAĆ! Ale miłością rozważną, bez niepotrzebnych frazesów i z dużą ilością zdrowego rozsądku! Bo trzeba szanować to, co w Unii Europejskiej jest piękne i poprawiać to, co szwankuje.
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego