Na ul. Nowogrodzką 84. w Warszawie już od powyborczego poniedziałku zjeżdżały się liczne limuzyny i schodziły tabuny partyjnych działaczy. Przypominało to trochę casting do nowego filmu, gdzie kolejne, mniej lub bardziej znane gwiazdy i gwiazdeczki, ubiegają się o niekoniecznie pierwszoplanowe role. Trzeba przyznać, że dostać posadę nie było łatwo, zwłaszcza, że decyzje podejmował nie reżyser, czy w tym wypadku reżyserka – Beata Szydło, lecz wieloletni scenarzysta i producent całego wydarzenia – Jarosław Kaczyński. Każdy kandydat oprócz zaprezentowania swoich umiejętności i talentów musiał zapewne udowodnić również swoje bezwzględne przywiązanie oraz lojalność dla partii i jej przywódcy. Jak to wyglądało nie wiemy, ale może, zgodnie z wcześniejszymi przeciekami, mogło to polegać na przykład na podpisaniu in blanco swojej przyszłej dymisji. Cóż, może dlatego, że nie każdy był przygotowany na taką „odroczoną polityczną karę śmierci”, to i decyzje w terminie nie mogły zapadać?…
Budowanie składu Rady Ministrów to nie łatwa sprawa. W historii polskiego parlamentaryzmu trwało to od ok. trzech tygodni do nawet półtora miesiąca. Na świecie też różnie z tym bywało. W Belgii na przykład rekord formowania rządu to aż 535 dni, a w Turcji powyborczy pat doprowadził ostatnio do przyspieszonych wyborów… Nie do końca więc chodzi tu o tempo, czy terminy, ale raczej o to, że PiS do rządzenia przygotowywał się już od 8-u lat, tworząc kolejne gabinety, projekty nowych konstytucji czy też legendarne (bo w wielu przypadkach widzieliśmy tylko ich okładki) pliki ustaw. Ostatecznie PiS-owska droga do władzy nabrała tempa po zeszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, gdy partia Jarosława Kaczyńskiego przełamała magiczną barierę i zrównała się w wyborczym poparciu z PO. Później przyszedł czas na kolejny sukces podczas wyborów samorządowych i w końcu zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich. Już wtedy w PiS zaczęto mówić bardzo konkretnie, jakie reformy zostaną wprowadzone i kto będzie je wdrażał w życie. Polskę trzeba przecież podnieść z ruin, jak szybko się tylko da. Nie wolno było tracić dla tego szczytnego i koniecznego celu ani minuty… I nagle co mieliśmy? Nic! Rozmowy, zapowiedzi, dywagacje, ustalenia, targi…
Dzisiaj, kiedy w zasadzie znamy już skład przyszłego rządu, trzeba się zastanawiać, dlaczego to wszystko tak długo trwało? Skoro PiS był tak świetnie przygotowany, a jednocześnie pierwszy raz w historii wygrał wybory samodzielnie – ma większość w Sejmie, większość w Senacie, ma też swojego prezydenta – to, dlaczego wszystko się tak ciągnęło, a kolejne deklarowane terminy były zmieniane? Prawo i Sprawiedliwość, dzięki pełnemu zwycięstwu, nie musiało przecież tak, jak w przypadku wszystkich wcześniejszych okresów powyborczych, budować koalicji. A to właśnie ten proces – tworzenie wspólnego programu składającego się z wielu propozycji różnych koalicjantów, niekiedy nawet ze sobą sprzecznych – jest najtrudniejszy. Trzeba usiąść do stołu negocjacyjnego i z trudnymi partnerami ułożyć wspólny plan działania. Likwidować kopalnie czy je dotować? Obniżać podatki czy je podwyższać? Odbierać przywileje, czy też przechodzić ponad nimi tak, jakby ich nie było…
Cóż, PiS tego problemu nie miał. Nie musiał negocjować, ani celów, ani programu, ani też podziału tek. Umowa o zjednoczeniu na prawicy była bowiem w mocy już od miesięcy. Cóż więc takiego się stało, że przez tak długi czas nie mogliśmy usłyszeć nazwisk osób mających tworzyć nowy gabinet? Czyżby jednak wcześniejsze deklaracje o wspólnym programie, o gotowych ustawach, o czekających fachowcach były tylko… wyborczym ściemnianiem?
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego