Komandor Matthew Perry?… Hym… zapewne niewielu kojarzy już dzisiaj to nazwisko. A to jeden z najsłynniejszych dowódców marynarki wojennej USA. 8 lipca 1858 roku wpłynął do Zatoki Tokijskiej i pod groźbą użycia siły zażądał, aby Japonia otworzyła się na handel oraz na współpracę z Zachodem. To wydarzenie zakończyło trwający kilka wieków niemalże całkowity japoński izolacjonizm, czyli sakoku. Od tamtej chwili Kraj Kwitnącej Wiśni stał się chyba najbardziej znanym przykładem szybkiego i prężnego rozwoju, a wymiana handlowa z resztą świata oraz wzrost gospodarczy rosły tak szybko, że już w latach 80. Japonia uznana została za drugą, po USA, największą gospodarkę świata.
Przez ostatnie 70 lat, czyli od zakończenia wojny światowej, to właśnie otwartość gospodarek wraz z poszerzaniem współpracy politycznej, społecznej, naukowej, technologicznej czy kulturalnej doprowadziły do gigantycznych przeobrażeń i całkowitej zmiany relacji między poszczególnymi krajami i regionami świata. W efekcie niemal nieprzerwanie jesteśmy świadkami bogacenia się państw i narodów, rozprzestrzeniania się idei demokracji i praworządności, wzrostu znaczenia ochrony środowiska naturalnego oraz ochrony klimatu i tego co jest najważniejsze – ograniczenia zagrożenia wojną światową.
Niestety, w ostatnich latach fundamenty systemu, który sprawnie funkcjonował przez kolejne dekady, ulegają erozji. Jak dotąd kwestionowaniem słuszności globalizacji zajmowały się jedynie niewielkie grupy antysystemowe, anarchistyczne czy skrajne partie zielone i lewicowe. Obecnie jednak coraz silniejsze stają się w Europie ruchy populistyczne, nacjonalistyczne, i niestety także rasistowskie oraz faszyzujące ruchy narodowców, dla których każdy inny, to potencjalny wróg. Trend zamykania się wyłącznie na swój kraj i nieprzyjazne traktowanie innych staje się też podstawą do negowania otwartości handlowej, usługowej i inwestycyjnej. Dla socjalistów, populistów i wszelkiej maści nacjonalistów, globalizacja, nawet ta mająca charakter globalizacji dobrobytu, jest ideą wartą fundamentalnego niszczenia. W czasach gospodarczego kryzysu i w okresie dalszego odczuwania jego skutków, trudno się nawet dziwić wzrastającej sile tego rodzaju postaw i ruchów. Globalizm jest bowiem łatwym w użyciu alibi do ukrywania własnej impotencji wielu środowisk politycznych, a nawet rządów. Na tak złożone zjawisko łatwo jest bowiem zrzucić odpowiedzialność za „wszelkie zło tego świata”, a „obcy” od zarania zawsze był wymarzonym winowajcą wszystkich naszych kłopotów!
Dotychczas jednak antysystemowcy, a więc i antyglobaliści, stanowili jedynie margines życia politycznego i publicznego Europy oraz świata. Nie mieli też wyraźnego przywództwa ani jednoznacznego punktu odniesienia. Teraz jednak, choć trudno w to uwierzyć, być może niepisanym liderem światowego antyglobalizmu zostanie osoba, która stoi na czele największej potęgi gospodarczej świata – Donald Trump. Jeszcze przed wyborami, ale i potem, wielokrotnie zapowiadał, że wycofa Stany Zjednoczone na przykład z porozumień handlowych takich, jak NAFTA, czy Transpacyficzna Umowa o Wolnym Handlu (TPP). Wspominał też o ewentualnym wyjściu Ameryki ze Światowej Organizacji Handlu (WTO)…
Co Donald Trump oferuje w zamian? Protekcjonizm w stosunkach gospodarczych oraz zamknięcie USA na świat i jego wpływy. Konsekwencje takich decyzji dość łatwo byłoby przewidzieć: wojny handlowe, galopująca inflacja, głęboka recesja, bezrobocie, wzrost kosztów utrzymania, zubożenie społeczeństwa, a później być może i… wojna, wojna światowa. Powróciłyby bowiem wszystkie stare zasady układania sił na świcie, które już dawno uznaliśmy, że odeszły do lamusa niechlubnej historii. Oczywiście, te wszystkie „zarazy” nie wystąpiłyby od razu i z równym natężeniem we wszystkich krajach. Nigdy tak nie jest. Ale…. byłyby nieuchronne. To wystarczy, aby się ich bać!
Nie łudźmy się też, że protekcjonizm zaszkodziłby przede wszystkim USA. Rykoszetem dostaliby wszyscy, a stracili przede wszystkim ci najsłabsi. Polityka Donalda Trumpa spowodowałaby w pierwszej kolejności recesję na rynkach wschodzących, zaszkodziłaby krajom biednym i rozwijających się, ale dotknęłaby także bogatej gospodarki europejskiej. Oczywiście, takie działania 45-tego prezydenta USA dałyby również dodatkowy impuls antyunijnym populistom w naszym regionie, zarówno tym, którzy są już u władzy, jak w Polsce, czy na Węgrzech, jak i tym, którzy do władzy dopiero się szykują, na przykład Marie Le Pen, czy Geert Wilders. Mnogość natomiast tak wielu antysystemowych i nieprzewidywalnych polityków u sterów ważnych państw doprowadzić mogłaby w niedalekiej przyszłości do kolejnych wojen, najpierw gospodarczych, ekonomicznych, ale potem być może i tych… militarnych!
Cóż, już niedługo przekonamy się, czy zdobycie przez Donalda Trumpa najwyższego urzędu w Stanach Zjednoczonych, to początek amerykańskiego harakiri, którego konsekwencje odczujemy wszyscy na świecie, czy też był to tylko język wyborczy niemający nic wspólnego z racjonalnym rządzeniem globalnym supermocarstwem. Oczekuję tego drugiego, gdyż z dwojga złego wolę już, jak polityk łga, niż realizuje swoje niszczące wizje.
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego