„NIE!”, „NIE!”, „NIE”!!! Polskie „NIE” przypomina jako żywo zachowanie małego dziecka. Takiego, które nawet jeśli dostanie oczekiwany balonik, nową zabawkę czy pieska, to i tak będzie miało za chwilę kolejny powód do głośnego protestu. Z dzieckiem w zasadzie nie ma też możliwości zawiązania kompromisu. Na przykład, jeśli chce dostać duże wiadereczko do piasku, a dostaje małe, lecz jednocześnie z łopatką i grabkami, to i tak nie przestanie się boczyć. Podobnie, jeśli dziecko chce dostać pełną torebkę cukierków, a otrzyma tylko połowę, to płacz będzie trwał tak długo, aż młody człowiek nie dopnie swego. Hym… Trzeba przyznać, iż niekoniecznie jest to zła taktyka. Często bowiem skuteczna. Warunek jednak, że stosowana przez dzieci, a nie… przez ludzi dorosłych. Nie przez polityków.
Niemalże każdy z nas doświadczył buntów nastolatków, nie tylko tych jednorazowych, w jakiejś konkretnej sprawie, ale też takich „systemowych”, w określonych latach rozwoju naszych dzieci. One jednak w zasadzie zawsze mijają z wiekiem. Jedni rodzice z nimi walczą, inni cierpliwe czekają, aż siła protestu się wypali. Młodzi ludzie bowiem zazwyczaj szybko sobie uświadamiają, że strategia: „na złość mamie odmrożę sobie uszy”, przynosi marne skutki. Niestety, takie infantylne zachowanie charakteryzuje obecnie politykę zagraniczną polskiego rządu.
„Nie! Nie! Nie!”, stało się polskim sposobem na „wstawanie z kolan” choć, jak się wydaje, z jednoczesnym „upadkiem na głowę”! Dotyczy to stosunków praktycznie ze wszystkimi bliskimi nam krajami, ale najgorzej jest w stosunkach z krajami Unii Europejskiej. Szczególnie źle z władzami Wspólnoty. Wszystkim pokazujemy „gest Kozakiewicza”. Ma być po naszemu albo wcale! W Unii natomiast nieustannie ścierają się różne interesy. Każdy z 28-u krajów członkowskich ma przecież w Brukseli swoje sprawy do załatwienia. Trzaskanie drzwiami i obrażanie się na cały świat na nic się więc zdają.
Tutaj trzeba nieustannie rozmawiać, debatować, negocjować… Trzeba szukać sojuszników, którzy będą gotowi poprzeć nasze stanowisko w zamian za jakieś nasze ustępstwa. Unią, jak wszystkimi kulturalnymi ludźmi, rządzą bowiem kompromisy. Oczywiście pani premier, czy też taki albo inny minister, mogą naszym partnerom wykrzyczeć, że Warszawa jest na „NIE!”. Na przykład tak, jak ma to miejsce w przypadku uchodźców. Każda okazja jest przecież dobra, żeby powtórzyć, że to albo tamto, w tym przypadku uchodźcy, to nie nasz problem. My będziemy bronić wyłącznie naszych interesów i dbać tylko i wyłącznie o własne bezpieczeństwo. Nie interesują nas na przykład problemy przyjaznych nam Grecji czy Włoch. Ich problemy mają zostać ich sprawami. My mamy własne!
Jak w takiej sytuacji rozmawiać o naszych interesach, na przykład potencjalnego zagrożenia ze strony Rosji? Jak negocjować choćby sprawy interesów firm transportowych czy pracowników delegowanych? Jak skutecznie walczyć ze zmianami klimatu, ale bez nieproporcjonalnych kosztów dla naszej gospodarki? Jak budować jedność, jak tworzyć zaufanie, jak rozwijać zrozumienie na rzecz unii energetycznej?… Hym… wiele pytań, dziesiątki, setki pytań… Na żadne z nich jednak, dopóty, dopóki nie zaczniemy się zachowywać, jak dorośli ludzie, a nie dzieci w przedszkolu, nie będzie odpowiedzi. Nie będzie pozytywnych reakcji innych, jeśli zawsze i wszystkim będziemy pokazywali „gest Kozakiewicza”! A co gorsza, wiedza i doświadczenie uczą, że silniejsi i bogatsi dobrze sobie poradzą bez nas, lecz my nie za bardzo już chyba bez nich!
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego