Protesty mogą przybrać różną formę. Najczęściej mamy do czynienia z demonstracjami i manifestacjami. Częste są również pikiety. Rzadziej zaś zdarzają się strajki okupacyjne i głodowe. Katalog instrumentów wyrażenia swego niezadowolenia przez obywateli jest jednak znacznie bogatszy. Warto wspomnieć choćby o rozbijaniu miasteczek namiotowych, blokowaniu dróg, czy w końcu wysypywaniu zboża na tory…
No cóż. Gdy padła komenda „Likwidujemy gimnazja!”, oczywistym było, że sprzeciw wobec demolki polskiej edukacji w wykonaniu rządu Prawa i Sprawiedliwości nie przybierze drastycznej formy. Trudno zresztą się temu dziwić. Dzieci z podstawówek nie przyjadą przecież z kilofami do Warszawy. Rodzice nie wsiądą do ciągników, by maszynami rolniczymi blokować ulice miast. Zapowiedź nauczycieli, że odejdą od szkolnych tablic, też na nikim nie zrobi większego wrażenia. Samorządowcy zaś nie będą okupować szkół, nad którymi sprawują pieczę… Dobro uczniów jest wartością nadrzędną, a zatem jeśli nie można zatrzymać złej reformy, to trzeba zacisnąć zęby, zakasać rękawy i zrobić wszystko, by maksymalnie ograniczyć jej negatywne konsekwencje.
To, że uczniowie mogli w miarę spokojnie rozpocząć nowy rok szkolny to zasługa samorządowców, dyrektorów szkół, nauczycieli i rodziców. Tylko i wyłącznie dzięki ich zaangażowaniu, ciężkiej pracy i cierpliwości polskie szkoły wygrały szaleńczy wyścig z czasem, jaki całkowicie niepotrzebnie został im narzucony przez Minister Edukacji Annę Zalewską. Od samego początku było wiadomo, że reforma edukacji została źle przygotowana, w pośpiechu, bez koniecznych konsultacji, a przede wszystkim bez jakiejkolwiek pogłębionej refleksji, czemu tak na prawdę ma służyć likwidacja gimnazjów. Bo na pewno nie poprawie jakości kształcenia!
Tysiące nauczycieli wyrzuconych na bruk. Szkoły podstawowe w budynkach gimnazjów, które nie są przystosowane do potrzeb najmłodszych uczniów. Pełna nieścisłości podstawa programowa pisana na kolanie. Drukowane naprędce podręczniki, które jeszcze nie trafiły do szkół. Powrót do nauczania na zmiany, czyli jeden uczeń będzie zaczynać lekcje bladym świtem i kończyć w południe, a drugi przyjdzie do szkoły po obiedzie i zostanie w niej do wieczora. Do tego zupełnie niezrozumiałe pozbawienie dzieci niepełnosprawnych, które wymagają indywidualnego nauczania, możliwości pobierania edukacji w szkole. Tak w praktyce wygląda firmowana przez panią minister Annę Zalewską reforma systemu oświaty, która słusznie nazywana jest deformą.
Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że chaos w polskiej szkole jest całkiem na rękę Prawu i Sprawiedliwości. Im większy bałagan, tym łatwiej przecież na liście lektur obowiązkowych (!) umieścić wiersze Wojciecha Wencla, poety smoleńskiego i publicysty „wSieci”, „Gazety Polskiej” i „Gościa Niedzielnego”. W ferworze zmian może nikt nie zauważy, że wychowanie do życia w rodzinie prowadzone będzie według wytycznych stworzonych przez Urszulę Dudziak, teologa z KUL, zażartej przeciwniczce antykoncepcji, która swymi poglądami chętnie dzieli się w audycjach Radia Maryja i Telewizji Trwam. W rzekomo nowoczesnej szkole minister Zalewskiej nadal lekcji religii będzie znacznie więcej niż informatyki. Mimo że żyjemy w czasach rewolucji cyfrowej, młodzi ludzie będą kształceni tak, jakby najbardziej poszukiwanymi kompetencjami na rynku pracy była znajomość katechizmu.
Wymiana szyldów szkół i przesuwanie uczniów pomiędzy budynkami – tak właśnie można podsumować reformę edukacji brutalnie wprowadzaną przez rząd Prawa i Sprawiedliwość mimo głośnego i w pełni uzasadnionego sprzeciwu rodziców, nauczycieli i samorządowców. To smutne, że zaprzepaszczona została szansa na to, aby budując na tym, co udało się z trudem wypracować przez ostatnie dwie dekady, na prawdę zmodernizować system oświaty w Polsce. Zamiast tego mamy niepotrzebny zamęt, na którym najbardziej ucierpią młodzi ludzie.
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego